Agresja Rosji na Ukraine i upadek mitu, że energia z Rosji to biznes a nie polityka nacisku, sprawiły, że w Polsce ożyła zaniedbana kwestia budowy elektrowni atomowej. Rząd pospiesznie zawarł porozumienie z amerykańską firmą Westinghouse na dostarczenie… no właśnie do końca nie wiadomo czego i za ile.
Wszystkie wypowiedzi przedstawicieli rządu są ogólnikowe, szczątkowe i mają przede wszystkim wymiar propagandowy - o to Polska wraz z USA wzmacniają swój sojusz poprzez projekt nuklearny, który pozwoli rozwiązać deficyt energii wywołany rezygnacją z importu rosyjskiego węgla i gazu.
To oczywiście sensowne podejście w obu kwestiach i widać szeroki konsensus społeczny i polityczny co do wzmacniania sojuszu z USA i budowy atomu, ale zdumiewa hurra optymizm w obliczu braku szczegółów porozumienia, analiz potrzeb i choćby zarysu kosztów. Kwestia ewentualnej pomocy publicznej, która będzie wymagała zgody KE, oraz trybu bezprzetargowego w doborze wykonawcy tylko potęgują wątpliwości i ryzyka dla projektu.
Triumfalizm wypowiedzi rządu i części komentatorów jest taki, że o to właśnie rozwiązaliśmy problem nadmiernego uzależnienia od węgla (w ostatnich latach importowanego w znacznej skali z Rosji, o czym ciszej), tak jakby elektrownia już stała. Tymczasem sam rząd przyznaje, że pierwszy blok powstanie dopiero w 2033, co jest założeniem optymistycznym (o czym poniżej) i co nie rozwiąże obecnych problemów.
Jakie moce mają być zbudowane przez Westinghouse? Za ile? Jak to będzie sfinansowane? Czytając fragmentaryczne informacje i wypowiedzi oficjeli można sklecić taki obraz inwestycji (to chałupnicza robota, więc proszę brać poprawkę):
Minister Moskwa i Minister Sasin mówią o 6 blokach oddawanych co dwa lata w planowanej elektrowni w Choczewie na brzegu Bałtyku. To by oznaczało, że pierwszy blok, którego budowa miałaby się rozpocząć w 2026 i skończyć w 2033, miałby moc ok 1 GW. Dla porównania, elektrownia w Bełchatowie ma moc znamionową 5 GW, czyli ok. 20 procent zapotrzebowania na prąd w Polsce. Rządowa spółka która buduje elektrownię wystąpiła o zgody regulacyjne na obiekt o łącznej mocy 3,7 GW.
Ile to będzie kosztować i jak ma być sfinansowane? Polacy od własnego rządu się nie dowiedzą, ale może od amerykańskiego. Minister energii USA Jennifer Granholm podała bowiem, że Polska zamierza wydać na projekt 40 mld dolarów (prawie 200 mld zł).
Rozłożona na kilkanaście lat nie jest to kwota porażająca i z pewnością warta zapłacenia aby odpępowić się od węgla i Rosji, pod warunkiem, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. I tu zaczynają się schody. Po pierwsze, kosztorysy budowy elektrowni jądrowych z ostatnich lat na świecie poważnie rozjechały się z wykonaniem. Bloki o mocy oddane do użytku przez Westinghouse w Vogtle w stanie Georgia w USA miały kosztować 14 mld dolarów, kosztowały na koniec 30 mld. Francusko-niemiecki projekt budowy fińskiego bloku Olkiluoto, o mocy 1,7 GW i oddany w tym roku, miał kosztować 3 mld euro, wyszło 11 mld. Wszystkie projekty były mocno opóźnione w realizacji. Do tego potencjalne problemy z zatwierdzeniem pomocy publicznej, brak konsultacji w Polsce z ekspertami lub innymi siłami politycznymi tworzą aurę niefrasobliwości i myślenia na jeden ruch do przodu znanych z poprzednich deklaracji tej ekipy.
Zamiast zatem skoncentrować się na przełomowym projekcie z Westinghouse i go maksymalnie urealnić poprzez szerokie konsultacje i konkrety co do docelowej mocy, kosztu, terminu wykonania, rząd z rozpędu ogłosił projekt kolejnej elektrowni, tym razem z Koreańczykami.
Celnie o ryzyku takiego hucpiarskiego podejścia Grzegorz Onichimowski.
Warto tu wspomnieć, że wcześniej Premier Morawiecki rozmawiał o budowie elektrowni z Francuzami w ramach chaotycznych prób odbudowania zniszczonych relacji z Francją i wyjścia z izolacji w UE. Wydaje się, że złożył obietnicę, że choć pierwszy projekt będzie robiony z Amerykanami, ale Francuzi będą następni Morawiecki w Paryżu. A tu nagle bomba - Minister Sasin jedzie do Korei i ogłasza “list intencyjny” na budowę elektrowni atomowej na 3 GW! Niby prywatny i niby Korańczycy maja partycypować w kosztach, ale udział państwowego PGE w tej grupie oznacza de facto konieczność dokapitalizowania tego projektu z budżetu. Na ile? Pan Bóg raczy wiedzieć (bo nie Minister Sasin). Ale że będzie bałagan i że tu nie chodzi o biznes tylko politykę (przez małe “p”) jest dość prawdopodobne, co podnosi Piotr Maciążek.
Polityczne złoto
Moim zdaniem, kluczem jest to, że nie mamy tu do czynienia z rzetelną analizą i biznesowym podejściem do ważnego projektu, ale z propagandą wyborczą obozu rządzącego przerażonego wizją porażki w wyborach za rok. Jak inaczej wytłumaczyć, że w ciągu zaledwie kilku tygodni, z niczego mamy ruszyć na trzy osobne projekty nuklearne, każdy w innej technologii? Jak to się ma do skali rzeczywistych potrzeb energetycznych Polski, wcześniej ogłaszanych “strategii”, planów czy koncepcji (jak chociażby szumnie reklamowane przez rząd budowanie małych reaktorów atomowych, teraz zarzuconych)? Czy rząd przedstawił bilans tych trzech inicjatyw i zarys przyszłego miksu energetycznego Polski, do jakiego te i inne programy dążą? Of course not. Bo nie o to tutaj chodzi.
Oglądamy bowiem kontynuację serialu “chcemy i będziemy”, jakim karmi nas obecna władza od 2015 roku. Milion polskich aut elektrycznych, flotylla promów, Centralny Port Komunikacyjny, polska Dolina Krzemowa i “odbudowa polskiego przemysłu zrujnowanego przez naszych poprzedników” pozostały tam gdzie powstały - na slajdowiskach premiera i w wiecowych zapowiedziach Kaczyńskiego o bilionie złotych na inwestycje.
Spryt tego nowego “politycznego złota” jest taki, że cały program atomowy jest w przyszłości i dzięki temu może abstrahować od realiów budżetowych jakie mamy dziś i jakie będą w najbliższych latach, naznaczonych spowolnionym wzrostem. Genialne w swej prostocie jest niskie ryzyko polityczne tych zapowiedzi, podobnie jak tych dotyczących wielomiliardowych zakupów broni za granicą.
Opowieści te cieszą się szerokim poparciem społecznym w obliczu agresywnej Rosji, więc już stanowią oręż do walki z opozycją, rzekomo pragnącej słabej i bezbronnej Polski.
Minister nie jest oczywiście łaskaw wytłumaczyć dlaczego dopiero teraz bierze się za zakupy i dlaczego zapowiedzi odbudowy polskiego przemysłu zbrojeniowego na wachcie jego partii okazały się fiaskiem.
Jest to zatem klasyczna pułapka na opozycję przed wyborami: Jeżeli skrytykuje planowane na papierze wielomiliardowe wydatki zagraniczne na zbrojenia i atom jako nierealistyczne budżetowo, zostanie oskarżona o zdradę stanu. Jeżeli w ciemno je poprze, to może się okazać, że za rok czy dwa, opozycja będzie w sytuacji “nie chcem, ale muszem” obciąć te czy inne wydatki, kiedy zabraknie kasy roztrwonionej przez PiS w czasach prosperity.
Bajkopisarstwo atomowo-zbrojeniowe PiS idealnie wkomponowane jest w drugi trend narracyjny jaki obserwujemy - “wściekła Bruksela”, kontrolowana przez Niemcy, usiłuje zmusić Polaków do zmiany rządu zakręcając kurek z pieniędzmi. Szef największej partii opozycyjnej to pachołek Niemiec, wysłany do Polski, żeby odebrać władze jedynym patriotom.
PiS próbuje się zatem ustawić w sytuacji win-win. Albo “chcemy i będziemy” pomoże utrzymać się przy władzy, albo jeżeli się ją utraci, a Polski nie będzie stać na realizacje wszystkich szumnych planów ze względu na zrujnowany przez PiS budżet, to będzie piękny mit założycielski pod przyszły powrót do władzy. Dokładnie to samo robił PiS w czasie wielkiego kryzysu w 2008-12, po tym jak boom w światowej i polskiej gospodarce z lat po wejściu Polski do UE pozwolił tej partii na budżetową ekstrawagancję, z którą następcy musieli się zmierzyć często kosztem niepopularnych decyzji.
Jak żyć?
Na szczęście prymitywizm PiSowskiej propagandy jest oczywisty nawet dla sympatyków tego ugrupowania. Profesora Żerko warto śledzić, bo jak nikt inny na TT lepiej nie odzwierciedla dysonansu poznawczego zwolenników Dobrej Zmiany po siedmiu latach jej rządów.
Badania opinii publicznej pokazują, że Polacy wiedzą, że to rząd, łamiąc zasady i zobowiązania wobec opinii publicznej i partnerów w UE, odpowiada za brak środków z Brukseli Sonda dla Rzeczpospolitej. Wysoka inflacja, brak węgla i wyraźne hamowanie gospodarki zaczynają rodzić poważne wątpliwości. Rozjazd pomiędzy rzeczywistością, a Pinokiadą PiS staje się wyraźny, a wysoka inflacja podważyła narrację o tym, że w razie czego się “dodrukuje w NBP” (nie mówiąc już o tym, że uzbrojenia i atomu nie kupi się za monety pamiątkowe NBP, tylko twardą walutę).
Opozycja w tej sytuacji powinna być za, a nawet przeciw. Zarówno zbrojenia jak i atom są Polsce potrzebne w średnim i długim horyzoncie. Trzeba po prostu zmusić PiS do odpowiedzi na trudne pytania i przywrócić parlamentowi jego rolę w procesie decyzyjnym. W Senacie opozycja ma większość, ale nawet w Sejmie komisje powinny odsłuchać oficjeli i przedstawicieli biznesu na temat tych projektów, ich finansowania i celowości. Wykorzystać wiedze ekspertów do pokazania na liczbach jakie opcje mają sens i jakie trudne wybory czekają każdy przyszły rząd. Potępianie w czambuł to woda na młyn partii rządzącej.