To nie będzie "Weimar Moment" Ameryki
Alarm, że zwycięstwo Republikanów w wyborach do Kongresu toruje drogę do faszyzującej autokracji jest przesadzony. Ale dla Ukrainy i Europy taki obrót spraw będzie oznaczał kłopot z Rosją.
We wtorek odbędą się wybory do amerykańskiego Kongresu. Dawno nie budziły one takich emocji, ze względu na to, że opozycyjni Republikanie, którzy maja spore szanse zdobyć większość w obu izbach Kongresu, dryfują coraz bardziej w autorytarną, rewolucyjną retorykę przypominającą narodowy populizm niemiecki i włoski z lat 30 ubiegłego wieku. Znaczna część tej retoryki to bezczelne próby zakłamania faktów dotyczących przegranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich dwa lata temu oraz jego odpowiedzialności za bezprecedensowy atak jego rozjuszonych zwolenników na budynek Kongresu. “Wyborcze wyparcie” (electoral denialism) jest tak silne wśród kandydatów tej partii, że część komentatorów uważa, że może prowadzić do powtórki w kolejnych wyborach prezydenckich za dwa lata, czyli jeszcze bardziej zdeterminowanej próby nie uznania ich wyniku, jeżeli kandydat Republikanów (możliwe, że ponownie Donald Trump) przegra. Co więcej, Trump i jego radykalni zwolennicy odgrażają się, że jeżeli wygrają wybory do Kongresu i prezydenckie, to “zrobią porządek” w administracji federalnej, co musi oznaczać czystki i de facto przekazanie kontroli nad instytucjami tylko najgorliwszym zwolennikom. W tej sytuacji nie można wykluczyć potężnego kryzysu politycznego w USA, a nawet zamachu stanu na wzór tego, jak Hitler i Mussolini za pomocą demokracji wprowadzili dyktatury. Taką ewentualność dostrzegają historycy tacy jak Timothy Snyder (Snyder o Trumpie), lub popularny autor Yuval Harari, który (cytowany przez FT), powiedział niedawno, że amerykańska demokracja jest tak dysfunkcjonalna, że prezydenckie wybory w 2024 mogą być ostatnim demokratycznym głosowaniem w historii USA.
Badania opinii publicznej pokazują, (Pew research) że większość Amerykanów istotnie obawia się o stan demokracji i integralność wyborów, co skłoniło Prezydenta Bidena do mocnego wystąpienia w zeszłym tygodniu by namawiać niezdecydowanych wyborców do głosowania by bronić “demokracji”. Skąd my to znamy.
Jak powiedział klasyk, sytuacja jest poważna i nie lekceważę jej. Ale wydaje mi się, że obawy te są przesadzone. Ameryka dziś to nie Weimarskie Niemcy, które dały się sterroryzować zdeterminowanej i uzbrojonej mniejszości spod znaku swastyki. To także nie Polska, gdzie zdeterminowana partia władzy mogła po prostu wyłączyć sąd konstytucyjny i zamienić publiczne media w kłamiącą na okrągło tubę propagandową. Ameryka pomimo wszystkich swoich trudności i polaryzacji pozostaje krajem olbrzymiego sukcesu, politycznym i gospodarczym hegemonem, a jej instytucje, media i organizacje obywatelskie są potężne i nieźle okopane. Bezrobocie jest niskie, a inflacja, choć uderzyła Amerykanów po kieszeni, jest cieniem hiperinflacji Weimarskiej Republiki (i jest o połowę niższa niż w Polsce). Wojny światopoglądowe wokół politycznej poprawności, aborcji, relacji rasowych, cancel culture nie są w Ameryce nowe, chociaż poziom polaryzacji jest w tej chwili ogromny. Przemocy nie można wykluczyć, zwłaszcza po wydarzeniach z 6 stycznia 2021 czy ostatnich ataków na polityków z obu stron.
Prawdą jest też, że dzisiejsza Partia Republikańska jest karykaturą partii Reagana czy Lincolna. Kłamiący w żywe oczy, propagujący teorie spiskowe i chlubiący się swoim szowinizmem Republikanie zachowują się jak (kontr)rewolucjoniści, dla których zdobycie władzy jest celem na tyle nadrzędnym, że usprawiedliwia kłamstwa, cynizm i łamanie norm. Żadna demokracja nie może dobrze funkcjonować w warunkach nieprzestrzegania niepisanych norm przyzwoitości i cywilizowanego dyskursu, w którym można po przeciwniku jeździć ile wlezie, ale nie przestaje się go szanować. Próba nieuznania wyników wyborów przez Trumpa była w tym sensie groźnym precedensem.
Prezydent Biden będzie miał kłopoty z pomocą dla Ukrainy
Zwycięstwo Republikanów w wyborach do Kongresu będzie ciosem dla Bidena i ograniczy mu pole manewru zarówno w polityce krajowej jak i międzynarodowej. Ale nie będzie to odosobniony przypadek. Zdecydowana większość prezydentów USA w przeszłości miało podobny problem - zazwyczaj amerykańskie wybory w trakcie kadencji dają sukces opozycji. Biden będzie nadal pociągał za główne sznurki decyzyjne w kraju, a Republikanom pozostanie teatr. Jeżeli przesadzą, wyborcy uznają, że są odpowiedzialni za chaos i mogą ich ukarać za dwa lata. Prawdopodobna kandydatura Trumpa to dla nich także kłopot, bo pozostaje on osobą kontrowersyjną i odrzucającą dla większości Amerykanów, w tym wielu umiarkowanych Republikanów. Ale jedno jest pewne - energia polityczna USA będzie dużo bardziej niż teraz skierowana na wewnętrzne konflikty. Oczywistą ofiarą tego stanu rzeczy może być Ukraina. Republikanie i Trump mają jakąś zupełnie niezdrową fascynację Putinem i żywią wyraźną niechęć do angażowania się po stronie Ukrainy. Trump chwalił agresję Putina na samym początku wojny, a niektórzy z jego przybocznych odgrażają się, że zablokują dalszą pomoc militarną dla Kijowa.
Moim zdaniem, to w tym kontekście pojawiły się informacje, że administracja Bidena testuje gotowość Ukrainy do negocjacji o zakończeniu wojny.
Może zła, ale lepiej dmuchać na zimne. Biden może obawiać się, że dalsza pomoc dla Ukrainy stanie się zakładnikiem konfliktu z Republikanami w innych, krajowych kwestiach, na przykład budżetu. Co prawda wielu Republikanów zapowiada, że Ukraina pozostanie priorytetem także dla nich, ale mogą chcieć uzależnić swoje poparcie dla dalszych wydatków od niepowiązanych kwestii.
Izolacjonizm Republikanów może również oznaczać wytracenie impetu w odbudowie relacji USA z Europą. Relacje te osiągnęły dno za Trumpa, który Europę traktował nie jak sojusznika, ale rywala i w związku z tym promował wszystkie siły odśrodkowe w Unii Europejskiej. Dziś na jego powrót liczy Orban (głośno), i Jarosław Kaczyński (po cichu), nie wspominając już o Putinie i reszcie Międzynarodówki Nowego Początku. Mainstream Europa zdaje się pogodzona, że to Biden, a nie Trump, może okazać się epizodem z punktu widzenia transatlantyckiego sojuszu. Że prędzej czy później Ameryka skoncentruje się wyłącznie na Chinach i ostatecznie uzna, że Europa musi sama rozwiązywać swoje problemy z bezpieczeństwem, w tym z Rosją. Obawy takie, moim zdaniem, stoją za krytykowaną podróżą niemieckiego Kanclerza Olafa Scholza do Chin. Zarzuca mu się, iż nie wyciągnął wniosków z tragicznego w skutkach uzależnienia Niemiec od współpracy z Rosją, szukając nowego biznesowego otwarcia z Chinami. Jest coś w tej krytyce. Ale sądząc po wypowiedziach Scholza z Pekinu, mam wrażenie, że jest na odwrót. Mój były kolega z Reutera, świetny znawca Niemiec i polityki europejskiej, Noah Barkin, który bardzo ostro skrytykował Scholza kilka dni temu, przyznał, że Kanclerz dał radę.
Upominając Chiny, żeby wpłynęły na Putina aby zakończył wojnę i wymuszając na Przewodniczącym Xi deklarację, że użycie broni atomowej przez Rosję byłoby zagrożeniem dla świata, Scholz szuka, moim zdaniem, nowej dźwigni na Rosję na wypadek wycofania się Amerykanów ze spraw europejskich. To jest przyznanie się do bezsilności i braku zaufania wobec Moskwy i kalkulacja, że Chiny będą miały większy wpływ na osłabionego Putina niż ktokolwiek inny. W arcy-trudnej sytuacji Europy, przyzwyczajonej do amerykańskiego parasola bezpieczeństwa, wizyta Scholza w Pekinie otwiera okienko na alternatywną ścieżkę (niekoniecznie przyjemną), gdyby Ameryka na nowo strumpiała.